Było ich tylko dwóch Mężczyzna i pies, a wokół biały puch I tylko wiatr im przygrywał Poza nim pustka - nocna cisza Stąpali tak powoli Już jakiś dłuższy czas Znosząc przeszywające chłody Spragnieni światła, ciepła dnia Na horyzoncie ni chatynki Czy jest jakaś nadzieja? Gdy zewsząd białe pustkowie Oświetlające tylko trochę czerń nieba Trzeba się zatrzymać Na jedną małą chwilkę By ogień móc rozpalić Zapałek jest przecież tyle! Lecz w palce wbija się tysiąc igieł Aż zapałki nie można utrzymać Próbuje więc z następną Nie wykrzesała się żadna iskra W końcu się udaje Pomarańcz z żółtym tańczą wesoło Ale całą radość przerywa Czapa bieli spadająca w ogniste koło Mężczyzna tuli swego czworonoga Czymże jesteśmy dla tej białej toni? Jak my przeżyjemy Gdy jeszcze taki szmat drogi? Nagle pan zamiera Co jego pupil wyczuwa Właśnie wpadł na pomysł Jak ochronić się przed zawieruchą Lecz jest to pomysł przesiąknięty Niemoralnością i egoizmem Poświęcić wiernego przyjaciela Dla pragnienia przybierającego na sile? Już po nóż sięga Lecz ręka wciąż zdrętwiała Igły znów się wbijają Powstrzymując od okrutnego działania Desperacją ogarnięty Rwie się do biegu Myśląc, że to jedyny sposób By wreszcie dotrzeć do celu Powija mu się noga I leży już skonany Na tym białym pustkowiu Przez brawurę pokonany Towarzysz jego czując Że pan już zrobił co mógł Oddał mu ostatni hołd Gnając sam w miejsce, gdzie niestraszny żaden chłód